czwartek, 10 października 2013

Akumulator naładowany:)

Pomogło:) Kraków mi pomógł:) Nie było mnie przez 2 dni, ale wróciłam z nową energią. Oczywiście zgodnie z zasadą: "wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma", stęskniłam się za domem, sprzątaniem i nawet za moją dietą. A przede wszystkim stęskniłam się za Mężem, bo nie mógł jechać ze mną:(

Już tak mam, że bardzo się ciesze na każdy wyjazd, ale jeszcze bardziej na powrót. Ja chyba nie umiem odpoczywać, bo jak mam okazję odpocząć to czuję się jakoś dziwnie i nie wiem co ze sobą zrobić i żałuję, że nic nie robię i myślę sobie, że marnuje czas, bo w tym samym czasie w domu mogłabym nadrobić tyle zaległości. Paranoja jakaś:) Tak czy inaczej, może dobrze, że oderwałam się na chwilę od obowiązków i codzienności, ale tylko na krótką chwilę...

Po 5 godzinach podróży, którą umilał mi "Dziennik Bridget Jones"( wiem, wiem to nie jest ambitna pozycja), Kraków przywitał mnie piękną pogodą. Jak zwykle ubrana byłam nieadekwatnie do sytuacji. Wyskoczyłam z autobusu w grubej kurtce (nosze ją w mrozy), w polarze i w kozakach ( no strasznie zimno było w Warszawie jak wyjeżdżałam), a w Krakowie temperatura sięgnęła chyba ok 20 stopni. Dzieci biegały w podkoszulkach, a ja ubrana jak na zimę.. I w dodatku świeciło piękne słoneczko. Prawie cały dzień spędziłam na świeżym powietrzu.





 Już zapomniałam jakie to przyjazne miasto ten Kraków - mili mieszkańcy (z 5 razy uratowali mnie przed totalnym zagubieniem się w plątaninie uliczek), ładna starówka(tylko Mariacki w remoncie), ciekawe podziemne muzeum (polecam!) i wszędzie można dojść na piechotę (podczas całego pobytu kupiłam 1 bilet autobusowy i nawet go nie wykorzystałam). Atmosfera też jakby spokojniejsza niż w zabieganej stolicy.Naprawdę miło było tam spędzić trochę czasu.

Teraz wypoczęta i zrelaksowana mogę się mierzyć z trudami codzienności. Niestety pierwsze utrudnienie nadeszło już dzisiaj, a potwór ten nazywa się przeziębienie. Mam za swoje, bo ostatnio wszystkim się przechwalałam, że ja to mam końskie zdrowie i że nic mnie nie ruszy. Tak się chwaliłam, że mnie sport zahartował i już chorować nie będę;) A tu niestety sport nie pomógł, dieta nie pomogła i nic nie pomogło. Na wirusy niewiele można poradzić. Dzisiaj cały dzień leżę pod kocykiem i umieram. Jak jestem chora to się jeszcze bardziej użalam nad sobą niż zwykle. Ktoś, kto powiedział, że przeziębiony mężczyzna w domu to najgorsza tragedia, nigdy nie miał widocznie w domu chorującej Kasi. To jest dopiero masakra;) Nie ma to jak psztyczek w nosek od losu...


2 komentarze: